czwartek, 18 czerwca 2015

Czarne listy firm u kandydatów

Pisałem poprzednio o czarnych listach niby funkcjonujących (ale nie do końca) w firmach rekrutacyjnych. Pomyślałem, że sprawiedliwie byłoby spojrzeć na sprawę również z perspektywy kandydata i rozważyć, czy sami kandydaci mają własne, osobiste czarne listy firm (albo rekruterów), z którymi nigdy nie chcieliby rozmawiać. Już chwila zastanowienia się przynosi odpowiedź: tak.

Przecież sam mam taką listę. Są na niej w tym momencie dwie firmy rekrutacyjne. Gdy ktoś (kandydat czy potencjalny klient) pyta mnie o polecenie jakiejś firmy rekrutacyjnej, notorycznie pomijam nazwy tych dwóch firm, a czasem wręcz wymieniam je z adnotacją "nie polecam". Czym podpadły te firmy?
- Zatrudnianiem i promowaniem niekompetentnych rekruterów
- Ultra-agresywną strategią sprzedażową, której efektem jest m.in. traktowanie kandydatów jak towaru (targety na liczbę wysłanych CV, wysyłanie CV bez wiedzy kandydata i tym podobne praktyki)
- Niedbaniem o pracowników (m.in. wykorzystywanie bezpłatnej pracy studentów)

Gdybym stał się na jakiś czas kandydatem, myślę, że moja czarna lista mogłaby się wydłużyć. Na pewno na listę trafialiby rekruterzy, którzy nie udzielają informacji zwrotnej o wyniku rekrutacji. Celowo napisałem "rekruterzy" a nie "firmy rekrutacyjne", bo warto mieć świadomość, że wybryk jednego rekrutera nie musi oznaczać, że cała firma przesiąknięta jest nieprofesjonalizmem. Dopiero po dłuższym kontakcie z najlepiej kilkoma osobami z danej firmy można sensownie ocenić, na ile (nie)profesjonalizm konkretnego rekrutera jest efektem kultury firmy w której pracuje, a na ile jego "osobistym wkładem".

Rzadko wprawdzie, ale zdarzają się kandydaci z bardzo szerokimi kryteriami umieszczania na czarną listę firm. Wykluczają oni np. całe branże z grona akceptowalnych. Wśród branż, które pamiętam jako dyskwalifikowane u nad wyraz bezkompromisowych kandydatów, bywały: tytoniowa, alkoholowa, farmaceutyczna, finansowa. Pewien szczególnie patriotycznie usposobiony programista wykluczał z kolei udział w projektach, w których odbiorcami rozwiązań będą użytkownicy z Zachodu. Uzasadniał to chęcią działania tylko dla dobra Polski i polskich użytkowników. O ile pamiętam, wykluczał też niektóre branże (nawet jeśli polskie), co skutecznie zawężało mu pole możliwości zawodowych.

Czy ja znalazłem się u jakiegoś kandydata na czarnej liście? Z pewnością. Pamiętam na przykład pana Leszka, project managera, którego tak rozsierdziła moja decyzja o podziękowaniu mu za udział w dalszych etapach rekrutacji, że napisał w tych oto słowach: "Panie Pawle  -  jestem więcej niż szczęśliwy, bo do renty by mnie targało, że muszę pracować na darmozjadow - tak, to cale wasze 7N i cała branża body leasing to banda oszustów i spekulantów. Tym waszym 'modelem' 75/25 możecie sobie obetrzeć tyłek - ja się nie dam wykorzystać, chociać niewykluczone, że paru głupich i naiwnych w Polsce się jeszcze znajdzie. (...)  Napisalem też emaila do Jeppe Hedaa [CEO 7N - PZ], sugerując, aby posłał Pana na kurs wymowy angielskiej, bo to, co pan prezentuje jest żenujace i dyskwalifikuje Pana wroli interviewera". 

Nie lubię pojęcia czarnej listy. Jego odrzucający i dyswalifikujący wydźwięk kłóci się z tym, jak staram się pracować. Chyba nie warto obrażać się - na firmę czy na rekrutera - na zawsze. Jeśli już tworzyć czarne listy, to im krótsze tym lepsze, a wątpliwości starać się rozstrzygać na korzyść potencjalnie umieszczonego na liście. W to wierzę. Wierzę też, że i ja razem z 7N znikniemy kiedyś z czarnej listy Pana Leszka. W końcu przecież wziąłem się za ten angielski.


_______
fot.: deadline.com