Żarty robione (albo nie robione), w danej firmie, będąc częścią jej kultury, nie zawsze są rozumiane przez osoby z zewnątrz. Najczęściej właśnie dlatego, że są to osoby... z zewnątrz.
Na początek
historia (uwaga: storytelling).
Dwóch kolegów
(Marek i Paweł) chodziło kiedyś razem na basen. Nie żeby bez siebie nie mogli.
Po prostu przy okazji kilku zwykłych koleżeńskich spotkań, korzystając z bliskości
pływalni, tam – na sportowo – zaczynali. Wiedzieli już wtedy, że piwo po wysiłku
fizycznym smakuje dużo lepiej. Któregoś dnia Marek, będąc w pracy, odebrał
telefon. Dzwoniła pani, która przedstawiwszy się i powiedziawszy, że jest z
Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-epidemiologicznej (Sanepid), zapytała Marka, czy
w ostatnim czasie nie korzystał z pływalni „Delfin” na ul. Kasprzaka. Zgodnie z
prawdą Marek powiedział, że tak. Na to pani z Sanepidu powiedziała, że ma do
przekazania niezbyt przyjemną wiadomość.
Otóż w próbkach wody z pływalni
„Delfin” wykryto bakterie pałeczki Coli, dlatego wszyscy korzystający z
pływalni w ostatnich dwóch tygodniach powinni udać się do najbliższej placówki
Medicover, by tam bezpłatnie wykonać rutynowe badania. Pani z Sanepidu uspokoiła
Marka, że nie ma przesadnych powodów do niepokoju, ale że badania – dla
pewności – należy wykonać, są konieczne.
Marek, zawsze
sumienny i zdyscyplinowany, a tym razem też zaniepokojony, udał się do
Medicoveru. „Ja z basenu” – powiedział w rejestracji, uprzedzony przez panią z
Sanepidu, że w Medicoverze będą wszystko wiedzieli. Nie wiedzieli. Marek
spotkał się z pytającym spojrzeniem najpierw jednej pani obsługującej
pacjentów, a potem kolejnych osób z przychodni, wzywanych do wyjaśnienia tej
nietypowej sprawy. Wyjaśniło się częściowo, na razie tylko to, że w przychodni
nic nie wiedzieli o żadnym basenie i o żadnych bakteriach Coli. Całość
wyjaśniła się tego samego dnia wieczorem, kiedy Marek i Paweł ponownie się
spotkali (tym razem nie na basenie). Telefon z Sanepidu był żartem, a rzekoma
pani z Sanepidu koleżanką Pawła z pracy. Rozmowa telefoniczna Marka z nią jest
nawet uwieczniona i do dziś przez obu z sentymentem wspominana.
Żart chyba udał się.
Marek i Paweł do dziś przyjaźnią się (żart miał miejsce gdzieś w 2007), a cała
ich znajomość wkrótce obchodzić będzie 20-lecie. Czy Marek był zły, gdy
dowiedział się, że kumpel wyciął mu taki numer? Twierdzi dziś, że może trochę i
krótko był, ale szybko i łatwo – może też pod wpływem ulgi, jaką poczuł, kiedy
dowiedział się, że nic mu nie jest – przebaczył, docenił znakomity pomysł, a w
końcu był i chyba dumny, że stał się bohaterem tak misternej i sensacyjnej
intrygi.
Przypomniał mi
się żart z Markiem (tak, to ja chodziłem z nim na basen i to ja potwierdziłem
mu, kiedy wysłał mi SMS-a z pytaniem o Sanepid, zaraz po telefonie jaki stamtąd
otrzymał, że do mnie też dzwonili…), kiedy kilka osób oburzyło się na LinkedIn po moim ostatnim wpisie, w którym opisałem kilka żartów, jakie wykręciliśmy sobie w
rekrutacji w 7N. Żarty uznali za niesmaczne, nieeleganckie, niekoleżeńskie. Co
więcej, wnioskowali na ich podstawie, że świadczą one jak najgorzej o
atmosferze firmie. Jedna pani stwierdziła nawet, że nigdy nie prześle nam swojego
CV.
Początkowo zbyłem
krytykę. Ot, pomyślałem, kwestie indywidualne – ktoś ma odmienne poczucie
humoru (albo w ogóle go nie ma), kogoś kiedyś skrzywdzono jakimś żartem, ktoś
ma niewesoło w swojej firmie, ktoś generalnie w życiu... Z kolegami z 7N (w tym
z „ofiarami” opisanych żartów), czytając niektóre komentarze, pukaliśmy się w
głowę z niedowierzaniem, często ze śmiechem.
Ale z czasem
zacząłem podejrzewać, że może chodzić o coś więcej niż o indywidualny smak w
żartowaniu. Chodzić może też o fundamentalne niezrozumienie sytuacji, kontekstu
w jakim kawał jest robiony. Dla kogoś pracującego w firmie o co najwyżej
średniej atmosferze, gdzie koleżeństwo ogranicza się do przebywania przez 8
godzin w jednym pomieszczeniu, zrobienie komuś w pracy jakiegokolwiek żartu
rzeczywiście brzmieć może jak zachowanie na granicy perfidii, jeśli nie
mobbingu. Dla kogoś, kto nigdy nie doświadczył w miejscu pracy zażyłości i
serdeczności, sama myśl o tym, że mogliby się z niego w tej pracy jeszcze śmiać, musi przyprawiać o dreszcz.
Zupełnie inaczej
rzecz wygląda od środka, z perspektywy bycia członkiem grupy, w której panuje
świetna atmosfera i emocjonalne bezpieczeństwo. Tam żart (nawet „gruby”) nie
jest agresywnym zachowaniem skierowanym przeciwko komuś, a bardziej rytuałem
spajającym emocjonalnie wszystkich członków grupy, łącznie z tym, z kogo
zażartowano. W firmie, w której ludzie czują się ze sobą dobrze, nie ma strachu
przed śmianiem się z innych i z siebie. W firmie, w której jest pewność wzajemnego
szacunku, żart – nawet zrobiony komuś w pierwszym dniu pracy, nawet zrobiony
komuś na wysokim stanowisku – jest żartem bezpiecznym.
Mam szczęście
pracować w takiej firmie. Mam nadzieję, że żartować – tak jak dotychczas –
będzie się w niej jak najdłużej.
(Ostatnim świetnym
7N-owym żartem był ten, jacy moi koledzy z Polski zrobili koledze z 7N z
Norwegii. Kolega Norweg prezentował przed całą firmą status swojego kraju. I w
ostatnim slajdzie, gdzie pokazywał plany zatrudnienia nowych osób, wśród nich
pojawił się… Kamil Stoch – wklejony oczywiście wcześniej mu do prezentacji.
Przypomnę: to była prezentacja przed całą firmą, a prezentowała jedna z
ważniejszych i bardziej zasłużonych osób w firmie. To też trochę mówi o
kulturze i atmosferze w 7N).
Tak jak wyjątkowa jest atmosfera w 7N, tak też, jak sądzę, wyjątkowa jest moja relacja z Markiem. To ten rodzaj relacji i zrozumienia, że nawet
taki żart, jak ten z Sanepidem, nie kończy się niesmakiem, a – zaryzykuję –
jeszcze większym zbliżeniem się. Znam go i wiem, na co mogę sobie pozwolić.
Ktoś, kto nas nie zna, mógłby powiedzieć (i zrozumiałbym go), że żart był głupi
i nieodpowiedzialny.
Ale ktoś taki
uderzyłby kulą w płot, bo właśnie nas
nie zna. Tak samo jak nie zna atmosfery 7N ktoś, komu nie w smak nasze żarty.
Jak śpiewał w
jednej piosence Bob Dylan: „Don’t criticize what you can’t understand”.
_______