Dobra znajomość języka angielskiego i dobre poruszanie się w terminologii przedmiotu, którego jest się wykładowcą, nie czyni jeszcze dobrego wykładowcy. Właśnie się o tym przekonałem.
Zakończyłem niedawno
drugi rok przygody w roli nauczyciela akademickiego, wprowadzając studentów
socjologii SWPS w tajniki employer brandingu. Zanim wystawiłem studentom końcowe
oceny, ocenie poddałem się sam, prosząc ich o ocenienie różnych elementów
prowadzonych przeze mnie zajęć. Zgodnie zresztą z jedną z myśli przekazanych na
zajęciach – przy temacie: mierzenie skuteczności employer brandingu – że jeśli
czegoś nie możemy zmierzyć, to nie wiemy, czy udaje nam się to poprawiać.
Jest dobrze, jest
progres w stosunku do zeszłego roku, 66% studentów uznających zajęcia za bardzo
interesujące (kolejne 32% za raczej interesujące), Net Promoter Score na
poziomie 64%. Cieszę się.
Co do poprawy?
Kilka rzeczy, m.in. większe aktywizowanie studentów na zajęciach.
Ale i coś
jeszcze. Jeden ze studentów (albo studentek) w ankiecie ewaluacyjnej napisał tak: „Choć wiele
zwrotów [na zajęciach] jest anglojęzycznych, warto szerzej omawiać je w ujęciu
polskim – wynika to z tego, że nie wszyscy słuchacze kursu znają pojęcia stricte korporacyjne, mogą mieć
trudności ze zrozumieniem”.
Zaskoczyła mnie ta
uwaga i dała do myślenia. Nigdy nie uważałem się za fana anglicyzmów, a już na
pewno na pewno za fana korporacyjnej nowomowy (lektura pisanego od prawie 10
lat bloga może to chyba potwierdzić), ale kto wie, może jest coś na rzeczy, prawie
piętnaście lat w biznesie mogło zrobić swoje.
Pracując jako
rekruter, zawsze wysoko ceniłem kompetencje komunikacyjne (i szerzej –
interpersonalne) tych kandydatów, którzy opowiadając o biznesowych i
technicznych zawiłościach swoich zadań, potrafili wyjść poza specyficzny dla swego
środowiska żargon, aktywnie starali się ułatwić zrozumienie mi wykorzystywanych
w ich świecie „zaklęć”. I odwrotnie, tracili u mnie kandydaci, którym nie starczało
wyobraźni, by uświadomić sobie, że ich język może być niezrozumiały dla kogoś spoza
nawet ich firmy.
Biznes,
rekrutacja i employer branding także mają swoje specyficzne, nieprzetłumaczalne
albo trudno przetłumaczalne na polski terminy i zwroty. Content
marketing, Employee Value Proposition (EVP), Key Performance Indicators (KPIs),
Net Promoter Score (NPS), employee advocacy, exit interview, Applicant Tracking
System (ATS), FTE (full-time equivalent), head-hunting, entry level,
on-boarding, event itd. Ufff…
Nie da się uciec
od tych anglicyzmów na zajęciach, a tłumaczenie ich na siłę na polski byłoby często
karkołomne, czasem zabawne, za to pewnie z niewielkim efektem edukacyjnym. Ten
może przynieść po prostu wyjaśnianie studentom każdego terminu, co do którego
jest wątpliwość, że nawet jedna osoba w sali może go nie znać. Do czego niniejszym
się zobowiązuję.
Zatem see you next (academic) year!
_______
PS. Cząstką tego, czego uczę, podzieliłem się w któregoś dnia na otwartym wykładzie nt. różnic międzykulturowych w employer brandingu. Dostępny jest tu: https://youtu.be/StXf12Ov0Tc
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz