czwartek, 12 lipca 2012

Moja największa wpadka rekrutacyjna


Wiele wpisów w blogu tym poświęciłem na niekompetencję rekrutacyjną kandydatów. Regularnie, w cyklu "Dawni mistrzowie CV" cytuję najzabawniejsze cytaty na jakie zdarzyło mi się natknąć w przeglądanych w ciągu tych paru lat aplikacjach. Uznałem, że uczciwie będzie "pochwalić się" swoją niekompetencją rekrutacyjną i opowiedzieć o swojej największej wpadce rekrutacyjnej. Myślę, że każdy rekruter ma w swojej karierze jakieś mniejsze lub większe niepowodzenie: kompletnie nieudane interview, fatalny zatrudniony kandydat, zupełny brak kandydatów...

Moja subiektywnie największa wpadka rekrutacyjna miała miejsce u początków mojej kariery. Wtedy to w mojej ówczesnej firmie polecono mi znaleźć osobę na stanowisko Praktykanta-Researchera, czyli osoby odpowiedzialnej za poszukiwania bezpośrednie w firmach rekrutacyjnych. Była to bardzo ciekawa rekrutacja, przede wszystkim z tego względu, że poszukiwałem osobę do mojej własnej firmy (inaczej niż dotychczas, gdzie rekrutowałem dla firm zewnętrznych). Prowadziłem więc ten projekt rekrutacyjny z wyjątkowym entuzjazmem i zaangażowaniem. Publikowałem z pietyzmem stworzone przez siebie ogłoszenia, starannie przeglądałem nadesłane aplikacje, wytrwale selekcjonowałem kandydatów podczas wstępnych wywiadów telefonicznych, wreszcie - w finałowym etapie - z przejęciem spotykałem się z przyszłymi adeptami zawodu rekruterskiego.

Któregoś dnia, późnym popołudniem nasza ówczesna Office Manager niespodziewanie oznajmiła mi, że przyszła kandydatka na rozmowę, pani Anna Kowalska (nazwisko fikcyjne). Niespodziewanie, gdyż nie miałem w kalendarzu zapisanego tego spotkania, nie pamiętałem też zbytnio kandydatki o takim imieniu i nazwisku. Cała sytuacja była dla mnie zaskakująca i stresująca. Przeoczenie umówionego spotkania zdało mi  się karygodnym rekruterskim grzechem. Jeszcze bardziej zaniepokoiło mnie to, że... nigdzie nie mogłem znaleźć CV pani Anny. Tu także winę wziąłem na siebie, uznając, że musiałem CV gdzieś zgubić i dopełniając tym samym swej klęski jeszcze przed spotkaniem. Nie miałem CV, nie wiedziałem, z kim się spotykam, a i co do tego, o jakim stanowisku będę rozmawiał, też nie byłem pewien... Poszedłem na spotkanie z pustą (!) kartką, nastawiając się po prostu na zadawanie jak najbardziej ogólnych i typowych pytań. Kandydatka najwyraźniej też nie za bardzo wiedziała, do jakiej firmy przyszła na spotkanie: odpowiadała wymijająco i niekonkretnie. 

Po spotkaniu, z którego żadne z nas nie wyniosło wiele, wróciłem do komputera i już na spokojnie poszukałem kandydatki o imieniu i nazwisku "Anna Kowalska". Nie znalazłem. Upewniłem się, że nikt taki nigdy w żaden z możliwych sposobów do nas nie zaaplikował. Oto, co musiało nastąpić. W tamtym czasie w naszym budynku piętro niżej była inna firma. Nie pamiętam już, czym się zajmowała (chyba jakaś agresywna sprzedaż bezpośrednia), ale pamiętam, że przychodziło i odchodziło stamtąd mnóstwo, najczęściej młodych, ludzi. Pani Anna musiała pomylić piętra i przyszła na rozmowę do nas, bez powoływania się na kogokolwiek ("Przyszłam na rozmowę"). A że w firmie z rekruterów zostałem tylko ja, nasza Office Manager uznała, że pani Anna przyszła na rozmowę ze mną. I taką wersję wydarzeń przyjąłem, choć fakty (brak CV, brak jakiejkolwiek informacji o takiej osobie) temu przeczyły.

W ten sposób odbyłem spotkanie rekrutacyjne z zupełnie przypadkową osobą "z ulicy". Tak samo osoba ta odbyła zupełnie przypadkowe spotkanie z jakąś nic nie mówiącą jej firmą. 


_______

PS. Podczas tamtej rekrutacji, zatrudniłem ostatecznie dwie osoby, które później radziły sobie u nas świetnie (jedna pracuje do dziś). Choć w świetle powyższej historii sam dziwię się, że coś takiego się udało :)

fot.: sxc.hu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz