poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Uroda w rekrutacji i karierze

W naszej karierze zawodowej, jak i w ogóle w życiu, niemałą rolę odgrywa to, czy jesteśmy... ładni. Łysi lub grubi prezydenci USA niemal nie zdarzali się, a już tym bardziej w erze telewizyjnej. Trochę lepiej jest (dla brzydkich) w świecie biznesu. Budującym (szczególnie dla mnie) przykładem jest Steve Ballmer, CEO (choć już niedługo) Microsoftu. Ale to wyjątek. Wiedza potoczna, zdrowy rozsądek i badania naukowe są w tej kwestii - jak w niewielu - zgodne: ładni mają w życiu łatwiej. Łatwiej znajdują partnerów, otrzymują łagodniejsze wyroki w sądach, szybciej awansują, wreszcie lepiej są oceniani na rozmowach rekrutacyjnych. Bestsellerowa w tym temacie książka psycholog z Harvardu Nancy Etcoff o złowieszczym tytule "Przetrwają najpiękniejsi" dostarcza wielu przykładów.

Ewolucja człowieka i kultura społeczeństw sprawiły tak, że wpływ urody na sukces zawodowy ma znaczenie zwłaszcza w odniesieniu do kobiet. W przeprowadzonych niedawno badaniach opinii społeczeństw krajów UE widać w Europie zgodność co do poglądu, że w przypadku kobiet bardziej niż w przypadku mężczyzn przy staraniu się o pracę znaczenie mają aparycja i wygląd. Co ciekawe, zgodność ta jednak nie jest taka sama w poszczególnych krajach. Szczególnie wysoka jest w Polsce, gdzie 36% respondentów uważa, że uroda kobiety ma znaczenie przy ubieganiu się o pracę (w przypadku mężczyzn: 14%). Bardziej przekonani o roli wyglądu kobiet w zdobyciu pracy są tylko Grecy (47%), Rumuni (47%) i Węgrzy (40%). Najmniej skłonni do przypisywania sukcesów kobiet na rozmowach rekrutacyjnych ich urodzie są Duńczycy (13%).

Ciekawym byłoby poznanie wyników badań gruntownie analizujących problem w odniesieniu do branż czy stanowisk. Z doświadczenia w rekrutowaniu w sektorze i na stanowiska IT wiem, jak istotne dla niektórych managerów działów IT czy szefów zespołów informatycznych jest, by mieć w nich większą niż zerową reprezentację kobiet (co nie jest w tej branży rzadkie). Wtedy, gdy prowadzona jest rekrutacja do takiego zespołu, już samo bycie kobietą jest atutem kandydatki. Uroda będzie mieć wtedy prawdopodobnie mniejsze znaczenie. By zacytować jednego z bohaterów powieści Dostojewskiego "Bracia Karamazow", starego i niemoralnie prowadzącego się kobieciarza (ojca tytułowych braci): "To, że jest kobietą, to już połowa sukcesu".

Uroda w karierze może być jednak czasem bronią obosieczną. Potoczna intuicja podpowiada, że wyjątkowo atrakcyjne kobiety mogą czasem być oceniane nie przez pryzmat własnych osiągnięć i kompetencji, a właśnie urody. Mówiąc wprost, ktoś nieprzychylny może powiedzieć: "awansowała dzięki urodzie". W badaniach karier kobiet w USA w 1979 roku, Madelaine Heilman i Lois Saruwatari doszły do wniosku, że uroda pomagała kobietom w zdobyciu pracy i wynegocjowaniu lepszych warunków finansowych, ale już nie była ich sprzymierzeńcem w awansie na stanowiska kierownicze. Autorki piszą: "Smutną konstatacją tego badania mogłoby być to, że kobiety powinny starać się być maksymalnie nieatrakcyjne i męskie (masculine), jeśli chcą awansować na wysokie stanowiska w organizacjach".

No więc w końcu warto czy nie warto być ładnym w karierze zawodowej? Ja, nie mając wyboru, postawiłem na angielski.

_______

niedziela, 4 sierpnia 2013

Serce i rozum w rekrutacji

Mało jest obszarów działania przedsiębiorstwa równie mocno zależnych od subiektywnych opinii co obszar rekrutacji. Kluczowe decyzje rekrutacyjne - tzn. te o powiedzeniu "tak" lub "nie" danemu kandydatowi - nawet jeśli poprzedzone są długim, rzetelnym i metodycznym procesem rekrutacji, często na samym końcu i tak podejmowane są przy niemałym udziale tzw. szóstego zmysłu, czyli intuicji. Czasem jest to wręcz czynnik zwykłego polubienia czy niepolubienia kogoś na rozmowie rekrutacyjnej. Znany jest w rekrutacji tzw. efekt/błąd podobieństwa, powodujący, że rekruter ocenia kandydata przez pryzmat własnej osoby, np. nadmiernie pozytywnie oceni kandydata punktualnego, jeśli i on sam jest osobą punktualną i ceniącą w sobie ową punktualność. 

W ten sposób subiektywne w swej naturze decyzje rekrutacyjne od zawsze niewolne były od błędów. Jeśli doświadczony rekruter (lub ktokolwiek kto w przeszłości intensywnie rekrutował) twierdzi, że wszystkie jego decyzje rekrutacyjne były trafne, najpewniej - świadomie lub nie - mija się z prawdą. Nigdy więc też nie ma pewności co do podjętej decyzji rekrutacyjnej. Nawet najlepiej przeprowadzony proces selekcji co najwyżej zmniejsza ryzyko błędnej decyzji, nigdy zaś - w momencie jej podejmowania - nie da pewności o jej trafności. W obszarze tak zależnym od czynnika ludzkiego błędy muszą się zdarzać. Errare humanum est. 

Pomyłki te są jednak kosztowne. Biznesowo - bolą. HR-owcy, w tym rekruterzy, robią więc co mogą, by ryzyko błędów rekrutacyjnych zmniejszyć. Wielu z nich, całkiem słusznie, uważa, że można to zrobić, czyniąc proces rekrutacji i selekcji bardziej wystandaryzowanym, zobiektywizowanym, mierzalnym - i to przez duże "m". Amerykańska firma Catalyst IT Services w swoim procesie selekcji mierzy nawet czas, jaki aplikanci przeznaczają na odpowiedzi na poszczególne pytania w kwestionariuszu. Analizuje nawet sposób, w jaki uderzają oni przy wypełnianiu tego kwestionariusza w klawisze. W sumie, każdy kandydat opisany może być za pomocą 2 000 (!) zmiennych. Prezes firmy chwali się, że tak wnikliwa analiza pozwala mu nie tylko ocenić przydatność kandydatów do firmy, ale i to, jakie style kulturowe wytworzą się w poszczególnych zespołach w firmie, a także jakie style komunikacji rozwiną poszczególne zespoły z różnymi typami klientów. (Moja koleżanka powiedziałaby: This shit is scarry. Nawiasem mówiąc, lingwistyczny wpis dziś).

Jako na ogół sympatyzujący z podejściem racjonalnym i empirycznym, wszelkim próbom zobiektywizowania decyzji rekrutacyjnych przyglądam się z zainteresowaniem. Był nawet czas, kiedy podejście firmy Catalyst IT Services bardzo by mnie zafascynowało, bowiem doskwierała mi w rekrutacji nadmierna rola czynnika subiektywnego, czasami po prostu zwykłego "widzimisię". Dziś patrzę na to trochę inaczej. Lubię, gdy decyzja rekrutacyjna podejmowana jest w oparciu o solidną dawkę obiektywnych, weryfikowalnych faktów, ale doceniam też rolę intuicji. Dobry rekruter powinien ją mieć, bo nie wszystko w obszarze ludzkich emocji, aspiracji, osobowości - często decydujących o trafności decyzji rekrutacyjnych - da się obiektywnie zmierzyć. Często ostatecznym kryterium w przy takich decyzjach jest coś, co anglojęzyczni nazywają gut feeling (znów porcja języków obcych).

Nawet Google, firma legendarna w swoim analitycznym podejściu do rekrutacji, rozważając danego kandydata do pracy tam, konsekwentnie bierze pod uwagę coś tak niemierzalnego, niedefiniowalnego i nieokreślonego, jak jego "google'owość". Brzmi głupio, ale jeśli faktycznie Google jako firmę wyróżnia jakaś specyficzna kultura organizacyjna, to uwzględnienie dopasowania do niej kandydata - także, a może przede wszystkim w oparciu o intuicję - ma sens.

Zatem, choć próby zobiektywizowania, skwantyfikowania i mierzalności w rekrutacji są słuszne, miejsce na subiektywizm i intuicję zawsze w niej będzie. Ważne obie półkule, ważne - jak popularnej reklamie - i rozum, i serce.

_______
rys.: FoDrizzle.com